Korzystając z uświęconej tradycji corocznych spotkań z kolegami ze studiów, wyrywam z domu na dwa dni. W Góry Świętokrzyskie. I oczywiście z/na rowerze ;) Start w lekkim deszczu do pociągu. W trakcie jazdy opad ustaje i z każdym kilometrem jest coraz ładniej. W celu sprawnej nawigacji, planuję kurs na garminie i start jest ujmujący. Jadę jak po sznurku! Przez jakieś 5 km. Potem droga, którą widziałem na mapie, ginie w zielonej gęstwinie. I po jakiś 45 min i 11 km byłem o rzut beretem od stacji. Noszkur... Nic to, dzięki starodawnej technologii w postaci papierowej mapy oraz umiejętnościom nabytym w młodzieńczych latach w harcerstwie, się orientuję w terenie i ruszam inaczej. Szczęśliwie po jakimś czasie trafiam na zaplanowany kurs i wszystko znowu jest super :) Słonko zaczyna grzać a ja docieram do znajomych w lat ubiegły rejonów. Jest znajomy sklep, gdzie robię krótki popas na kanapkę i ładowanie smartshitt'a ;)
W Bodzentynie, żwawo atakuję stromy asfaltowy podjazd. Pot płynie nawet z portów wewnątrz uszu ;)
Wjeżdżam na szlak w lesie. Chwilkę pod górę a potem zjazd - czad!
Dalej jest sporo błota, na tyle sporo że tylne koło się blokuje ;)
Za Św. Katarzyną, na górze, podziwiam panoramę z burzą w tle. Dalej ruszam w dół asfaltami. Nawigacja idzie sprawnie.
Końcówka znowu przez szerokie leśne drogi. Miło. Po 3,5 godzinie docieram na miejsce. Szybki prysznic, piwo, kolacja, piwo , pytlowanie do późnych godzin i sen sprawiedliwego. Prawdziwy męski wypoczynek ;)