#SzuterMaster Mazowsze
Sobota, 29 maja 2021
· Komentarze(0)
W strefie startowej stajemy z Jackiem, tuż po tym jak Marcin (jeden z organizatorów) kończy komunikat startowy. Ledwie usłyszeliśmy o jakimś niebezpiecznym zjeździe i obietnicy rozprostowania się pod koniec wyścigu na piaszczystym podejściu … No nic – robimy regulaminowego selfiaka i startujemy.
Oczywiście wbrew strategii – żwawo i z kopyta ;). Cała stawka dość naturalnie dzieli się na grupki, podczas przekraczania dość ruchliwej drogi krajowej Góra Kalwaria – Mińsk Mazowiecki. Nasz kilkunasto-osobowy peletonik, chwilami, narzucając ostre tempo przy okazji wdzięcznego przerzucania warkocza, zwyciężczyni klasyfikacji kobiecej Kasia Szlezak.
Na którymś z odcinków szutrowych, Jacek układa się na lemondce i trzymając się „na kole” lecimy 35 km/h. Oczywiście przez chwilkę tylko, gdyż szuter niespodziewanie przeistacza się w piaszczystą leśną i prędkość spada do marszowych 5 km/h ;) Większa część naszej ekipy znajduje ścieżkę wzdłuż drogi, więc przez chwilę zaznajemy ciszy lasu. Na najbliższym odcinku asfaltowym, udaje nam się na szczęście dobić do naszych współtowarzyszy. Dalej trafiamy na znaną ze zdjęć zapowiadających wyścig, drogę z ułożoną z „kocich” łbów. Na szczęście po obu stronach jest twarde pobocze, więc możemy dość szybko lecieć. Docieramy do zapowiadanego szybkiego zjazdu, który kończy się niebezpiecznym wjazdem na drogę asfaltową.
Po kilkunastu metrach wracamy do lasu, na drogę z solidnymi piaskownicami. Stawka się rozciąga. Dla mnie nawet bardzo, gdyż poczułem charakterystyczną „miękkość” tylnego koła. Myślę sobie: Na szczęście mam bezdętkę (tubeless), więc pewnie wystarczy dopompować! Niestety nie wystarczyło … Wdrażam plan B, czyli montaż dętki. Podczas wyjmowania koła z widełek, muszę trochę mocniej szarpnąć i po milisekundzie widzę tylną przerzutkę oderwaną od przewodu, a w głowie echo słów kolegi Bartka sprzed dwóch miesięcy: „Ostrożnie! Nie szarp tak, bo urwiesz …” No i urwałem … Ok! Spokojnie, po kolei. Najpierw dętka. Najwyżej będę używał tylko przedniej przerzutki, a to już mi da 2 biegi. Zaworek dość łatwo zdemontowany, dętka założona, koło zamontowane z powrotem. Nawet się zbytnio nie ubabrałem uszczelniaczem :). Teraz przerzutka … Na szczęście nie urwała się nieodwracalnie, tylko właściwie odpięła. Wtykam kabelek i wstrzymując oddech, naciskam na łopatkę manetki. Zaburczało i zmieniło! „To się jeszcze może udać! Jesteśmy uratowani!” Oczywiście nie krzyczałem na głos. Może troszeczkę wewnątrz. Ot taka milisekunda euforii ;)
Podczas dojazdu do pierwszego bufetu, udaje mi się nawet kogoś wyprzedzić. Morale delikatnie rośnie. Na punkcie, tankuję moc żelków, ciastek, coli i izotonika, i po dopompowaniu koła do bezpiecznego ciśnienia - ruszam dalej. W tak zwanym międzyczasie, wychodzi słońce i robi się ciepło. A ja, jadąc samotnie, mam czas się porozglądać i napawać okolicznościami przyrody. Niepowtarzalnej! Na kolejnym odcinku asfaltowym, gdy osiągam większą prędkość, wyczuwam dziwne zachowanie roweru. Kapeć?! Nie – koło jest scentrowane. Buja się na boki jak rezus na ziemi. Żeby opona nie ocierała o przednią przerzutkę, muszę przesunąć koło w tył, na co pozwalają poziome haki Koda. Niezwerbalizowane, skandujące w głowie: „To się może udać” oraz „Jesteśmy uratowani” posypało się w pył … Nic to! Na razie daję rady jechać.
Na odcinku trasy przecinającym Bagno Całowanie, doganiam dwóch kolegów. Jednym z nich jest Radek, który z kolei dogania mnie przed szutrostardą w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Okazuje się że jesteśmy „internetowymi znajomymi” i przegadując nudniejsze odcinki trasy dotrzemy razem do mety. W którymś momencie, Radek przez chwilę jadąc za mną, z niejakim przerażeniem, zapoznaje się z coraz to gorszym stanem mojego tylnego koła. Jesteśmy właśnie po świetnej zabawie na singlu nad Świdrem, a do końca zastaje około 50 km. Niewesołe rozważania nad niewyraźną najbliższą moją przyszłością puentujemy w końcu zgodnie: „To się może udać …” i kontujemy jazdę. Ja w myślach wizualizuje sobie jednak, jak ostanie 10 km holuję swój rower masakrując stopy w tak cieszących mnie zazwyczaj sztywnością - butach kolarskich.
Na drugim bufecie tankujemy bidony, banany, orzeszki, żelki – słowem WSZYSTKO! I ruszamy dalej. Kolejne kilometry mijają nam na pogawędkach i wsłuchiwaniu się w jęki szprych na dołach i korzeniach.
Na 20 kilometrów przed metą, na asfaltowym zakręcie, empirycznie odkrywam znaczną, lecz nie krytyczną jeszcze, utratę ciśnienia powietrza w przednim kole. Gdym jechał sam, to zapewne bym się zatrzymał i dopompował. Ale nie chciałem straszyć Radka i wystawiać na próbę moralną brzmiącą: „Zostawić Go czy towarzyszyć do końca i wskazać rodzinie miejsce gdzie spoczywa …”
Gdzieś w lesie mijamy bunkry, a że i bez nich było zajebiście, to teraz jest zajebiście dwójnasób! :D
Tuż przed metą, jak te konie czujące bliskość stajni i popasu, wyprzedzamy dwóch zawodników. Ale chyba niestety jechali oni krótki dystans, więc nie poprawiliśmy tym sposobem swoich pozycji na mecie.
Oczywiście wbrew strategii – żwawo i z kopyta ;). Cała stawka dość naturalnie dzieli się na grupki, podczas przekraczania dość ruchliwej drogi krajowej Góra Kalwaria – Mińsk Mazowiecki. Nasz kilkunasto-osobowy peletonik, chwilami, narzucając ostre tempo przy okazji wdzięcznego przerzucania warkocza, zwyciężczyni klasyfikacji kobiecej Kasia Szlezak.
Na którymś z odcinków szutrowych, Jacek układa się na lemondce i trzymając się „na kole” lecimy 35 km/h. Oczywiście przez chwilkę tylko, gdyż szuter niespodziewanie przeistacza się w piaszczystą leśną i prędkość spada do marszowych 5 km/h ;) Większa część naszej ekipy znajduje ścieżkę wzdłuż drogi, więc przez chwilę zaznajemy ciszy lasu. Na najbliższym odcinku asfaltowym, udaje nam się na szczęście dobić do naszych współtowarzyszy. Dalej trafiamy na znaną ze zdjęć zapowiadających wyścig, drogę z ułożoną z „kocich” łbów. Na szczęście po obu stronach jest twarde pobocze, więc możemy dość szybko lecieć. Docieramy do zapowiadanego szybkiego zjazdu, który kończy się niebezpiecznym wjazdem na drogę asfaltową.
Po kilkunastu metrach wracamy do lasu, na drogę z solidnymi piaskownicami. Stawka się rozciąga. Dla mnie nawet bardzo, gdyż poczułem charakterystyczną „miękkość” tylnego koła. Myślę sobie: Na szczęście mam bezdętkę (tubeless), więc pewnie wystarczy dopompować! Niestety nie wystarczyło … Wdrażam plan B, czyli montaż dętki. Podczas wyjmowania koła z widełek, muszę trochę mocniej szarpnąć i po milisekundzie widzę tylną przerzutkę oderwaną od przewodu, a w głowie echo słów kolegi Bartka sprzed dwóch miesięcy: „Ostrożnie! Nie szarp tak, bo urwiesz …” No i urwałem … Ok! Spokojnie, po kolei. Najpierw dętka. Najwyżej będę używał tylko przedniej przerzutki, a to już mi da 2 biegi. Zaworek dość łatwo zdemontowany, dętka założona, koło zamontowane z powrotem. Nawet się zbytnio nie ubabrałem uszczelniaczem :). Teraz przerzutka … Na szczęście nie urwała się nieodwracalnie, tylko właściwie odpięła. Wtykam kabelek i wstrzymując oddech, naciskam na łopatkę manetki. Zaburczało i zmieniło! „To się jeszcze może udać! Jesteśmy uratowani!” Oczywiście nie krzyczałem na głos. Może troszeczkę wewnątrz. Ot taka milisekunda euforii ;)
Podczas dojazdu do pierwszego bufetu, udaje mi się nawet kogoś wyprzedzić. Morale delikatnie rośnie. Na punkcie, tankuję moc żelków, ciastek, coli i izotonika, i po dopompowaniu koła do bezpiecznego ciśnienia - ruszam dalej. W tak zwanym międzyczasie, wychodzi słońce i robi się ciepło. A ja, jadąc samotnie, mam czas się porozglądać i napawać okolicznościami przyrody. Niepowtarzalnej! Na kolejnym odcinku asfaltowym, gdy osiągam większą prędkość, wyczuwam dziwne zachowanie roweru. Kapeć?! Nie – koło jest scentrowane. Buja się na boki jak rezus na ziemi. Żeby opona nie ocierała o przednią przerzutkę, muszę przesunąć koło w tył, na co pozwalają poziome haki Koda. Niezwerbalizowane, skandujące w głowie: „To się może udać” oraz „Jesteśmy uratowani” posypało się w pył … Nic to! Na razie daję rady jechać.
Na odcinku trasy przecinającym Bagno Całowanie, doganiam dwóch kolegów. Jednym z nich jest Radek, który z kolei dogania mnie przed szutrostardą w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Okazuje się że jesteśmy „internetowymi znajomymi” i przegadując nudniejsze odcinki trasy dotrzemy razem do mety. W którymś momencie, Radek przez chwilę jadąc za mną, z niejakim przerażeniem, zapoznaje się z coraz to gorszym stanem mojego tylnego koła. Jesteśmy właśnie po świetnej zabawie na singlu nad Świdrem, a do końca zastaje około 50 km. Niewesołe rozważania nad niewyraźną najbliższą moją przyszłością puentujemy w końcu zgodnie: „To się może udać …” i kontujemy jazdę. Ja w myślach wizualizuje sobie jednak, jak ostanie 10 km holuję swój rower masakrując stopy w tak cieszących mnie zazwyczaj sztywnością - butach kolarskich.
Na drugim bufecie tankujemy bidony, banany, orzeszki, żelki – słowem WSZYSTKO! I ruszamy dalej. Kolejne kilometry mijają nam na pogawędkach i wsłuchiwaniu się w jęki szprych na dołach i korzeniach.
Na 20 kilometrów przed metą, na asfaltowym zakręcie, empirycznie odkrywam znaczną, lecz nie krytyczną jeszcze, utratę ciśnienia powietrza w przednim kole. Gdym jechał sam, to zapewne bym się zatrzymał i dopompował. Ale nie chciałem straszyć Radka i wystawiać na próbę moralną brzmiącą: „Zostawić Go czy towarzyszyć do końca i wskazać rodzinie miejsce gdzie spoczywa …”
Gdzieś w lesie mijamy bunkry, a że i bez nich było zajebiście, to teraz jest zajebiście dwójnasób! :D
Tuż przed metą, jak te konie czujące bliskość stajni i popasu, wyprzedzamy dwóch zawodników. Ale chyba niestety jechali oni krótki dystans, więc nie poprawiliśmy tym sposobem swoich pozycji na mecie.