#MazowieckiGravel 2021
Piątek, 11 czerwca 2021
· Komentarze(0)
Kategoria gravel, zawody, 100'etka, bikepacking, nocną porą, ultra
Na start w Warce docieramy autem samotrzeć. Jacek, Michał i Ja. W drodze w trakcie rozmów wychodzi na jaw fakt że spokojnie mogliśmy zerwać się na start dużo wcześniej, bo i tak sen przez tremę był słaby. Tutaj Michał miał zdanie odrębne, który na okoliczność porannego transferu, nocował u Szwagra. A że od ponad roku w domu ma zupełnie nowego potomka, który nie jest zagorzałym fanem snu, to On sam cierpi na deficyty, przykryły stres przedstartowy.
Startujemy o 8:30 żegnani godnie przez burmistrza Warki - jest fame na FB!
Pierwsze kilometry trasa prowadzi dość pustymi asfaltami i szybko okazuje się ciężko nam będzie jechać razem, bo nijak nie możemy się zgrać w osiąganej prędkości przelotowej.
Dlatego Jacek rusza przodem zostawiając nam plan postojów z jedzeniem "na ciepło". Jedziemy jeszcze chwilę z Michałem razem. Ale w końcu go chyba zdenerwowałem tym swoim niedopasowaniem tempa jazdy, więc mówi" Jedź Ty człowieku swoje! Nie denerwuj mnie i siebie nie męcz!" Umawiamy się na wspólny nocleg w hamakach, gdzieś za Ciechanowem.
Ruszam więc swoim tempem. Stresy przedstartowe znikają, głowa się oczyszcza, jest tylko droga. Gładkie asfalty, drogi leśne i polne. Pogoda idealna.
Na 40 kilometrze mija mnie dwuosobowy, pociąg relacji Warka Piątek Rano - Warka Sobota (raczej przedpołudnie) w składzie Krystian Jakubek i Cezary Urzyczyn. Z uprzejmości Krystian krzyknął żeby wskakiwał na koło - cud że udało mi się zrobić im zdjęcie.
Na 68 kilometrze zbaczam z trasy w poszukiwaniu Maca. Tutaj ujęła mnie postawa jednego z pracujących za płotem Panów, który widząc że nie podążam jak wszyscy przede mną na kładkę nad S7, krzyknął że źle jadę! Drugie śniadanie dobrze robi, a vege-burger z frytkami i colą przyjmuje się elegancko, i koszt dodatkowych 3 km jest akceptowalny.
Wracam na trasę, gdzie mijam się z kolejnymi uczestnikami wyścigu. Gdzieś w lesie dochodzę malowniczą, w większości kobiecą grupkę, która z fantazją jechała przy muzyce z głośnika. Nie mam pewności, ale to chyba w tej grupce jechała jedna z najbardziej wytrwałych zawodniczek Mazowieckiego Gravela, która dotarła na metę tuż przed jej zamknięciem. Kibicowałem przed kompem - SZACUN!
Ja docieram na słynne już szutro-strady w Bolimowskim Parku Krajobrazowym. Ich sława jest słuszna, muszę tam jeszcze wrócić :)
Na około 30 kilometrów przed Sochaczewem, coś dziwnego zaczyna się dziać z tylną przerzutką. Miota po kasecie łańcuchem według własnego widzimisię. Początkowo niegroźnie, lecz z każdym kolejnym kilometrem jest gorzej. Czy dotrę do Sochaczewa choć? Samodzielna naprawa DI2 jest dla mnie słabo wyobrażalna ... W końcu decyduję się zatrzymać i obejrzeć tę przerzutkę z bliska, pogłaskać, przemówić doń czule. I cud się stał! Naprawiłem! Oczywiście nie głaskaniem czy czułymi słówkami ;) Ona się po prostu, prozaicznie odkręciła. Po dokręceniu jej śruby, wszelkie ekstrawagancje w randomowym (ostatnio ulubione słowo moich nastoletnich dzieci) przerzucaniu biegów ustają. A ja kolejno mijam zawodników, którzy podczas serwisu mnie wyprzedzili.
W Sochaczewie przez chwilę mam nadzieję że spotkam Jacka na pizzy, ale nie trafiłem w wyszukany przez niego lokal, wiec zadowalam się drożdżówką, lodem i piwem bezalkoholowym - to jest ostatnio moja najskuteczniejsza broń na upały!
Za Żelazową Wolą trasa przecina na krótko Kampinoski Park Narodowy, czyli właściwie to pierwszy, odczuwalny kontakt z piachem tego dnia.
Za Brochowem, na wąskiej drodze przecinającej łąki gaśnie mi licznik. Nie sprawdziłem na starcie poziomu naładowania, więc pewnie nie było 100%. Podpinam powerbanka, chwila nerwowego wyczekiwania, czy aby dotychczasowe 140 km trasy nie uleciało. Na szczęście Wahoo po raz kolejny sobie poradził z recovery, więc uspokojony ruszam dalej.
Na drodze wzdłuż wału wiślanego, tuż przed mostem ucinam sobie gadkę z filmowcem Łukaszem Marksem. Rok temu podczas Pomorskiej 500 z podobnej pogaduszki powstał materiał, może kiedyś go pokaże ...
Za mostem przejeżdżamy prze Wyszogród. W młodzieńczych czasach, podczas pielgrzymek przechodziłem przez to miasteczko i najdłuższy w Europie most drewniany. W przelocie widać że się pozmieniało od tych kilkudziesięciu już lat. Za Wyszogrodem trasa przecina polnymi drogami plantacje truskawek. Ależ piękny zapach dla kogoś kto lubi truskawki. A ja uwielbiam! ;)
W Czerwińsku nad Wisłą jest popas z musem truskawkowym i kurtyną wodną. Super! Uzupełniam wodę, próbuję zmyć z twarzy sól, ale efekt nie powala. Nicto! Ruszam dalej.
Doganiam grupkę zawodników, zagadujemy i jedziemy trochę razem. Ale na którymś zjeździe peletonik się nam rozrywa i tylko z Piotrkiem ruszamy szybszym tempem.
Do czasu szybszym, bo zaczynają się "piaski na północy" przed którymi kilka tygodni wcześniej, po objeździe pełnej trasy, ostrzegał mnie Bartek - jeden z organizatorów Mazowieckiego Gravela.
W okolicach Płońska zaczyna się zbierać na deszcz. A nawet burzę. Przez chwilę łudzimy się nadzieją że nas ominie, ale nie ominęło. Akurat byliśmy na szybkim asfaltowym odcinku. Po chwili nie było sensu szukać schronienia, bo i tak byliśmy mokrzy. Pierwsza fala wody, która przelała się przez kask, była suto zasolona, więc niemal wypaliło mi oczy. Pewni z kilometr albo i więcej, przeleciałem na kole Piotrka, patrząc tylko małą szparką między powiekami prawego oka. Na szczęście deszcz był intensywny więc szybko mi się oczy przepłukały :D Po burzy zrobiło mi się przyjemniej. Organizm przestudzony, ciuchy powoli przeschły gdy przebijaliśmy się przez kolejne zapiaszczone leśne drogi.
Na odcinkach asfaltowych gadamy sobie z Piotrem o rowerach i planach wyjazdowych na dalszą część roku. Piotr wykorzystuje Mazowieckiego Gravela, żeby przetestować sprzęt na urlop w Alpach. Na przedmieściach Ciechanowa dostaję elektryzującego smsa od Jacka, że na rynku jest popas z zupą gulaszową i kawą. Takiej motywacji ulegam zawsze ;)
W Ciechanowie przy zupie i kanapkach i kawie, pozwalam sobie na dłuższy postój. Jacek i nowopoznanym kolegą Michałem, są już wypoczęci. Ubierają się trochę i ruszają dalej. Ja kontaktuję się z Michałem, ale on jest jeszcze daleko niestety. Ze wspólnego noclegu w hamakach nic nie wyjdzie, więc też ruszam. Zbliża się zmrok. Łąki za zamkiem nad rzeką toną we mgle. Malowniczo to się prezentuje.
W Różanie na 300 kilometrze, do 1:00 można zjeść kebaba. I tam właśnie mam się spotkać z Jackiem. Słońce powoli zachodzi, ale jak to w czerwcu nie do końca. Na północnym-zachodzie utrzymuje się jasna łuna. Kebab zamawiam około północy, wersję XL w cienkim palacku i litrową colę. Butelkę udaje mi się osuszyć do końca, ale 5 centymetrów bieżących kebaba odkładam do kieszonki na śniadanie. O 1:00 opuszczamy bar i ruszamy w ciemną noc. Pomimo założonej wiatrówki, na zjeździe pod most, tak mnie telepie z zimna, że zaczyna się bać upadku. Na szczęście za chwilę, po podjeździe na most Narwią już się rozgrzewam.
Mój plan na dalszą część wyścigu, zakładał że znajdę jakiś przyjemny kawałek suchego sosnowego lasu, rozwieszę hamak i prześpię sobie 4 lub 5 godzin. Ale po jedzeniu w ogóle nie czułem senności. Wymarzonego miejsca nie mogłem wypatrzyć, a jazda w trzyosobowej grupie szła sprawnie. Więc plan na spanie w hamaku, ewoluował do drzemki na słoneczku po śniadaniu pod drzewkiem.
Świt zastaje nas w okolicy Broka, gdzie po przekroczeniu mostu na Wiśle zaczynamy doganiać kilku zawodników, z którymi będziemy się tasować już mety.
Na śniadanie zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie stał zaparkowany rower, jednego z zawodników. Po drożdżówce, bananach i resztce kebaba, ruszamy dalej. Michał nas urywa na asfaltowej drodze. Zaczynamy z Jackiem czuć znużenie ...
Za Liwem przeprawiamy się przez bród. Gdyby to nie był wyścig, to chętnie bym się w tej rzeczce przemył. Ale nicto. Mozolnie wracamy do przebijania się przez piaski Mazowsza. Już dano minęliśmy północną część trasy, nawet można by powiedzieć że kończymy część wschodnią. A piachy nadal są.
Docieramy w końcu do słynnego Jeruzala. Robimy popas. Niestety fani Rancza i Mamrota, wypraszają nas z filmowej ławeczki, na której trzeba mieć pamiątkową fotkę.
Od tego miejsca trasę już razem z Jackiem poznaliśmy podczas wiosennych objazdów z organizatorami. Chyba przez to właśnie, to ostanie 100 kilometrów ciągnie się makabrycznie. Dodatkowo, na wiosnę większość z dróg była przyjemnie przejezdna. Teraz przebijamy się przez piach.
Za mostem w Górze Kalwarii, do ogólnego zmęczenia dochodzi uczucie palenia stóp. Krótkie wietrzenie i wysypanie piachu, pomaga na chwilę.
W końcu docieramy na ostatni odcinek trasy. Za Pilicą mamy już tylko asfalty. Na metę docieramy na 3 minuty przed ulewą. Organizatorzy Bartek, Marcin i Tomek witają nas godnie wyścigowym piwem. Mówią też coś o doskonałym czasie, w jakim ukończyliśmy Mazowieckiego Gravela, ale to akurat dociera do mnie po kilku godzinach ;) Gdyby nie towarzystwo Jacka, pewnie nie przyszło by mi do głowy jechać bez spania. A i tempo jazdy miał bym dużo niższe. Polecam takiego mocnego kompana na treningi i wyścigi. Łatwiej o dobry wynik :D
Finalnie zajmuję 13 miejsce z czasem brutto 31:38:38 ;)
Podsumowanie:
Startujemy o 8:30 żegnani godnie przez burmistrza Warki - jest fame na FB!
Pierwsze kilometry trasa prowadzi dość pustymi asfaltami i szybko okazuje się ciężko nam będzie jechać razem, bo nijak nie możemy się zgrać w osiąganej prędkości przelotowej.
Dlatego Jacek rusza przodem zostawiając nam plan postojów z jedzeniem "na ciepło". Jedziemy jeszcze chwilę z Michałem razem. Ale w końcu go chyba zdenerwowałem tym swoim niedopasowaniem tempa jazdy, więc mówi" Jedź Ty człowieku swoje! Nie denerwuj mnie i siebie nie męcz!" Umawiamy się na wspólny nocleg w hamakach, gdzieś za Ciechanowem.
Ruszam więc swoim tempem. Stresy przedstartowe znikają, głowa się oczyszcza, jest tylko droga. Gładkie asfalty, drogi leśne i polne. Pogoda idealna.
Na 40 kilometrze mija mnie dwuosobowy, pociąg relacji Warka Piątek Rano - Warka Sobota (raczej przedpołudnie) w składzie Krystian Jakubek i Cezary Urzyczyn. Z uprzejmości Krystian krzyknął żeby wskakiwał na koło - cud że udało mi się zrobić im zdjęcie.
Na 68 kilometrze zbaczam z trasy w poszukiwaniu Maca. Tutaj ujęła mnie postawa jednego z pracujących za płotem Panów, który widząc że nie podążam jak wszyscy przede mną na kładkę nad S7, krzyknął że źle jadę! Drugie śniadanie dobrze robi, a vege-burger z frytkami i colą przyjmuje się elegancko, i koszt dodatkowych 3 km jest akceptowalny.
Wracam na trasę, gdzie mijam się z kolejnymi uczestnikami wyścigu. Gdzieś w lesie dochodzę malowniczą, w większości kobiecą grupkę, która z fantazją jechała przy muzyce z głośnika. Nie mam pewności, ale to chyba w tej grupce jechała jedna z najbardziej wytrwałych zawodniczek Mazowieckiego Gravela, która dotarła na metę tuż przed jej zamknięciem. Kibicowałem przed kompem - SZACUN!
Ja docieram na słynne już szutro-strady w Bolimowskim Parku Krajobrazowym. Ich sława jest słuszna, muszę tam jeszcze wrócić :)
Na około 30 kilometrów przed Sochaczewem, coś dziwnego zaczyna się dziać z tylną przerzutką. Miota po kasecie łańcuchem według własnego widzimisię. Początkowo niegroźnie, lecz z każdym kolejnym kilometrem jest gorzej. Czy dotrę do Sochaczewa choć? Samodzielna naprawa DI2 jest dla mnie słabo wyobrażalna ... W końcu decyduję się zatrzymać i obejrzeć tę przerzutkę z bliska, pogłaskać, przemówić doń czule. I cud się stał! Naprawiłem! Oczywiście nie głaskaniem czy czułymi słówkami ;) Ona się po prostu, prozaicznie odkręciła. Po dokręceniu jej śruby, wszelkie ekstrawagancje w randomowym (ostatnio ulubione słowo moich nastoletnich dzieci) przerzucaniu biegów ustają. A ja kolejno mijam zawodników, którzy podczas serwisu mnie wyprzedzili.
W Sochaczewie przez chwilę mam nadzieję że spotkam Jacka na pizzy, ale nie trafiłem w wyszukany przez niego lokal, wiec zadowalam się drożdżówką, lodem i piwem bezalkoholowym - to jest ostatnio moja najskuteczniejsza broń na upały!
Za Żelazową Wolą trasa przecina na krótko Kampinoski Park Narodowy, czyli właściwie to pierwszy, odczuwalny kontakt z piachem tego dnia.
Za Brochowem, na wąskiej drodze przecinającej łąki gaśnie mi licznik. Nie sprawdziłem na starcie poziomu naładowania, więc pewnie nie było 100%. Podpinam powerbanka, chwila nerwowego wyczekiwania, czy aby dotychczasowe 140 km trasy nie uleciało. Na szczęście Wahoo po raz kolejny sobie poradził z recovery, więc uspokojony ruszam dalej.
Na drodze wzdłuż wału wiślanego, tuż przed mostem ucinam sobie gadkę z filmowcem Łukaszem Marksem. Rok temu podczas Pomorskiej 500 z podobnej pogaduszki powstał materiał, może kiedyś go pokaże ...
Za mostem przejeżdżamy prze Wyszogród. W młodzieńczych czasach, podczas pielgrzymek przechodziłem przez to miasteczko i najdłuższy w Europie most drewniany. W przelocie widać że się pozmieniało od tych kilkudziesięciu już lat. Za Wyszogrodem trasa przecina polnymi drogami plantacje truskawek. Ależ piękny zapach dla kogoś kto lubi truskawki. A ja uwielbiam! ;)
W Czerwińsku nad Wisłą jest popas z musem truskawkowym i kurtyną wodną. Super! Uzupełniam wodę, próbuję zmyć z twarzy sól, ale efekt nie powala. Nicto! Ruszam dalej.
Doganiam grupkę zawodników, zagadujemy i jedziemy trochę razem. Ale na którymś zjeździe peletonik się nam rozrywa i tylko z Piotrkiem ruszamy szybszym tempem.
Do czasu szybszym, bo zaczynają się "piaski na północy" przed którymi kilka tygodni wcześniej, po objeździe pełnej trasy, ostrzegał mnie Bartek - jeden z organizatorów Mazowieckiego Gravela.
W okolicach Płońska zaczyna się zbierać na deszcz. A nawet burzę. Przez chwilę łudzimy się nadzieją że nas ominie, ale nie ominęło. Akurat byliśmy na szybkim asfaltowym odcinku. Po chwili nie było sensu szukać schronienia, bo i tak byliśmy mokrzy. Pierwsza fala wody, która przelała się przez kask, była suto zasolona, więc niemal wypaliło mi oczy. Pewni z kilometr albo i więcej, przeleciałem na kole Piotrka, patrząc tylko małą szparką między powiekami prawego oka. Na szczęście deszcz był intensywny więc szybko mi się oczy przepłukały :D Po burzy zrobiło mi się przyjemniej. Organizm przestudzony, ciuchy powoli przeschły gdy przebijaliśmy się przez kolejne zapiaszczone leśne drogi.
Na odcinkach asfaltowych gadamy sobie z Piotrem o rowerach i planach wyjazdowych na dalszą część roku. Piotr wykorzystuje Mazowieckiego Gravela, żeby przetestować sprzęt na urlop w Alpach. Na przedmieściach Ciechanowa dostaję elektryzującego smsa od Jacka, że na rynku jest popas z zupą gulaszową i kawą. Takiej motywacji ulegam zawsze ;)
W Ciechanowie przy zupie i kanapkach i kawie, pozwalam sobie na dłuższy postój. Jacek i nowopoznanym kolegą Michałem, są już wypoczęci. Ubierają się trochę i ruszają dalej. Ja kontaktuję się z Michałem, ale on jest jeszcze daleko niestety. Ze wspólnego noclegu w hamakach nic nie wyjdzie, więc też ruszam. Zbliża się zmrok. Łąki za zamkiem nad rzeką toną we mgle. Malowniczo to się prezentuje.
W Różanie na 300 kilometrze, do 1:00 można zjeść kebaba. I tam właśnie mam się spotkać z Jackiem. Słońce powoli zachodzi, ale jak to w czerwcu nie do końca. Na północnym-zachodzie utrzymuje się jasna łuna. Kebab zamawiam około północy, wersję XL w cienkim palacku i litrową colę. Butelkę udaje mi się osuszyć do końca, ale 5 centymetrów bieżących kebaba odkładam do kieszonki na śniadanie. O 1:00 opuszczamy bar i ruszamy w ciemną noc. Pomimo założonej wiatrówki, na zjeździe pod most, tak mnie telepie z zimna, że zaczyna się bać upadku. Na szczęście za chwilę, po podjeździe na most Narwią już się rozgrzewam.
Mój plan na dalszą część wyścigu, zakładał że znajdę jakiś przyjemny kawałek suchego sosnowego lasu, rozwieszę hamak i prześpię sobie 4 lub 5 godzin. Ale po jedzeniu w ogóle nie czułem senności. Wymarzonego miejsca nie mogłem wypatrzyć, a jazda w trzyosobowej grupie szła sprawnie. Więc plan na spanie w hamaku, ewoluował do drzemki na słoneczku po śniadaniu pod drzewkiem.
Świt zastaje nas w okolicy Broka, gdzie po przekroczeniu mostu na Wiśle zaczynamy doganiać kilku zawodników, z którymi będziemy się tasować już mety.
Na śniadanie zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie stał zaparkowany rower, jednego z zawodników. Po drożdżówce, bananach i resztce kebaba, ruszamy dalej. Michał nas urywa na asfaltowej drodze. Zaczynamy z Jackiem czuć znużenie ...
Za Liwem przeprawiamy się przez bród. Gdyby to nie był wyścig, to chętnie bym się w tej rzeczce przemył. Ale nicto. Mozolnie wracamy do przebijania się przez piaski Mazowsza. Już dano minęliśmy północną część trasy, nawet można by powiedzieć że kończymy część wschodnią. A piachy nadal są.
Docieramy w końcu do słynnego Jeruzala. Robimy popas. Niestety fani Rancza i Mamrota, wypraszają nas z filmowej ławeczki, na której trzeba mieć pamiątkową fotkę.
Od tego miejsca trasę już razem z Jackiem poznaliśmy podczas wiosennych objazdów z organizatorami. Chyba przez to właśnie, to ostanie 100 kilometrów ciągnie się makabrycznie. Dodatkowo, na wiosnę większość z dróg była przyjemnie przejezdna. Teraz przebijamy się przez piach.
Za mostem w Górze Kalwarii, do ogólnego zmęczenia dochodzi uczucie palenia stóp. Krótkie wietrzenie i wysypanie piachu, pomaga na chwilę.
W końcu docieramy na ostatni odcinek trasy. Za Pilicą mamy już tylko asfalty. Na metę docieramy na 3 minuty przed ulewą. Organizatorzy Bartek, Marcin i Tomek witają nas godnie wyścigowym piwem. Mówią też coś o doskonałym czasie, w jakim ukończyliśmy Mazowieckiego Gravela, ale to akurat dociera do mnie po kilku godzinach ;) Gdyby nie towarzystwo Jacka, pewnie nie przyszło by mi do głowy jechać bez spania. A i tempo jazdy miał bym dużo niższe. Polecam takiego mocnego kompana na treningi i wyścigi. Łatwiej o dobry wynik :D
Finalnie zajmuję 13 miejsce z czasem brutto 31:38:38 ;)
Podsumowanie:
- ośmielam się stwierdzić że treningi z inpeaktrainer zdecydowanie mi pomogło. Oczywiście pod koniec cały byłem zużyty, ale "mocy w nogach" nie brakowało.
- tyłek oczywiście obity/otarty/odparzony, ale i tak w o wiele lepszym stanie niż rok wcześniej po Pomorskiej 500
- niestety lewa dłoń dostała - Zespół Cieśni Nadgarstka. Neurolog, usg i lek. Ma być lepiej, i w zasadzie powoli się poprawia.
- odparzone stopy! To nowość u mnie. Ale zwalam to na stare buty. Następnym razem, na pewno założę merino
- rower? zero uwag, poza postraszeniem mnie tylną przerzutką ;)
- nastawiałem się na spanie, ale nie spałem więc hamak i tarp tylko zwiedzały. W sumie dobrze że licząc na ciepłą noc nie brałem śpiwora, tylko folię nrc.
- 3 bidony - zdecydowanie dobre rozwiązanie. Wody mi nie zabrakło, nie musiałem specjalnie szukać sklepu