Standardowy (ostatnio) powrót do domu. Jeden tylko akcent tej jazdy zasługuję by ją jakoś wyróżnić. W jej (tej jazdy znaczy) końcówce, licznik dystansu rocznego wybił 8 tys. km. To już trochę więcej niż w zeszłym roku. I prawie 1000 km, więcej niż w 2017. Jednakowoż plan zrobienia 10 tys do końca roku jest ambitny. Czy się uda? Widzę szansę - urodzony optymista! :D
Przy okazji prezentacji kolekcji 2020 rowerów Orbea w Częstochowie, postanowiłem wykorzystać sytuację i przejechać kawałek Szlaku Rowerowego Orlich Gniazd. Kilka lat temu organizowany był wyścig o nazwie TransJura, w którym startowali biegacze i kolarze. Były dwa dystanse. Na ten krótszy rowerowy dystans udało mi się namówić kolegów.
Cały dystans z Częstochowy do Krakowa (lub wprost przeciwnie) chodzi mi pod kaskiem od tamtej pory ciągle niemal. Ten początkowy kawałek, który sobie zaplanowałem, w wielu miejscach rozpoznałem właśnie z pamiętnej Transjury. Okolice Żarek też okazały się znajome. Ogólnie ten przejechany dziś kawałek jest bardzo przyjemny. Malownicze widoki, dość dobre oznakowanie, szybka jazda. Sporo asfaltu, ale nie brak ścieżek wijących się przez las i ocierających o skałki. Jazda była szybka, bo po porannej akcji z "prawie spóźnieniem" na pociąg, tym razem nie chciałem ryzykować ;)W Myszkowie udaje mi się kupić coś do jedzenia. Muszę tu wrócić.
Może na jakiś rodzinny długi weekend? W pociągu znowu trafiam na rowerzystę ;) Tym razem jest to jeden z uczestników Maratonu Rowerowego Północ-Południe. Cała trasa do Warszawy upłynęła, znowu na pytlowaniu i rowerach i jeździe ;)
Ranek jest śliczny. Wbrew planom, żeby się szybko zebrać i ruszyć, jedzenie i zwijanie obozowiska, idzie mi powoli. Za to odwiedza mnie Pan Lis: W końcu się zbieram i ruszam. Startuję właściwie od podjazdu, więc błyskawicznie robi się ciepło i muszę się przebierać rozbierać. Docieram na Święty Krzyż. Popijam herbatkę, przegryzam daktylowe batony, podziwiam widok pod tytułem "Tam byłem" i ruszam na Łysicę.
Podjazd na Łysicę, jak przejezdny. Zjazd według moich standardów zupełnie nie. Musze miejscami znosić, objuczony tobołkami rower. Następnym razem będę się cofał i zjeżdżał do Świętej Katarzyny asfaltem. Jedyny plus, to możliwość napełnienia bidonów przy kapliczce Św. Franciszka. Podjazd pod Radostową prawie bym zaliczył ;) Potem odpuszczam sobie kolejne ostre podejście, które omijam asfaltowym podjazdem, poznanym kilka lat temu. Na szlak wracam dość łatwo. Potem mijam Diabelski Kamień (post humadoidalny syf jest przygnębiający). W końcu trafiam do punktu widokowego nad lotniskiem w Masłowie. Dalej zaczyna się część szlaku, którego nie znam zupełnie. Ale nawigowanie po śladzie idzie sprawnie. Dodatkowo najgorsze przewyższenia mam za sobą. Robię popas, bo już powoli zaczynam czuć zmęczenie. Leżąc na piknikowym stole na polanie, takim widokiem się cieszę:Docieram do Rezerwatu kamienne Kręgi Kamienne, górującego nad kamieniołomem.
Dalej czeka mnie dość ostry zjazd. Bez sprawnych hamulców, było by znoszenie, albo turlanie ;) Na dole, w Tumlinie, czeka mnie trudna decyzja. Jechać pozostałe 20 km szlaku i zrobić plan, ryzykując spóźnienie na pociąg i jazdę po ciemku ze słabym światłem. Czy też zrobić wycof, poddając wzbierającej żądzy na produkty korporacji McDonalds, tak nieszczęśliwie dostępnych w okolicach dworca kolejowego w Kielcach. Plan B wygrywa. Jednakowoż przygoda nie odpuszcza, bo wytyczona na Wahho trasa wiedzie przez las, drogami, które zawładnęła Matka Natura. Podpunkt B.01 (czyli zdążyć na pociąg) robi się wątpliwie osiągalny. W końcu jednak wyzwalam się. Wracam do cywilizacji, wprzódy wiejskiej, potem podmiejskiej aż w końcu bardzo miejskiej :) Punk B.01 osiągnięty, lecz "z minusem". Pani w kasie nie może mi sprzedać biletu na rower gdyż już wyszły z systemu ... Każe mi się układać z panem Kierownikiem Pociągu. Do odjazdu jest akurat tyle czasu by zrealizować punkt B.02 czyli popas w MC. Najedzony (wysycony organizm, nawet się nie zająknął po tym fastfoodzie) próbuję się dogadać z Kierownikiem, ale w dogadywaniu nigdy mocny czy też skuteczny, nie byłem. Więc czeka na kolejne połączenie i suma summarum w do domu docieram we wczesnej "po północy". Na ten szlak wrócę późną wiosną 2020. Dzień będzie dłuższy, ja mocniejszy, wtedy mi się uda :)
Ślad:
Po 2,5 roku z materiału nagranego smartfonem, udało mi się skleić taki film:
Po pracy ładuję się do pociągu jadącego w góry. A konkretnie w Góry Świętokrzyskie ;) Podróż długa, choć się nie dłuży. Opóźnienia, remonty etc. Z pociągu wysiadam w Ostrowcu jak najbardziej Świętokrzyskim. Noc nie taka ciemna, gdyż jak w radio mówili, świeci Księżyc Żniwiarzy. W rzeczy same mógł bym coś pożniwować. W zamian, jadę do miejscowości Głoszyce, gdzie zaczyna się czerwony szlak turystyczny, który nosi chlubny przydomek Głównego Szlaku Gór Świętokrzyskich.
Jazda przyjemna, właściwie bez błądzenia. Oczywiście nie bez przygód, tak koloryzujących moje "wypady". Jedna z lampek się psuje więc muszę jechać na czołówce i słabującym już, wiekowym Proxie. Pod koniec zaczyna też mżyć - przygoda wzbiera. Na szczęście zbliżający się orkan zdmuchuje chmury i nocowanie w hamaku, jednakowoż na sucho mi uchodzi.
Noc prze-drzemkowana bardziej niż przespana. Wsłuchiwanie się w odgłosy lasu. Hałas folii nrc,którą przykryłem się jako osłoną przed deszczem. Więc rano wyglądałem tak:
Nigdy nie byłem fanem tych zawodów. Dlaczego? Z zapisami jest szopka (internetowe zapisy trwają minutę), spore koszty czasowe i finansowe na rzecz w sumie 3 godzin w górach, no i w końcu trzeba na tą okoliczność potrenować ... najgorsze.
Ale ponieważ tegoroczna reprezentacja teamu na Uphill zapowiadała się bardzo skromnie, osamotniony Bartek podjął się zapisania mnie i organizacji całości do końca. I wszystko mu się udało. Z wyjątkiem wytrenowania mnie ;)
Ja sam zbliżający się terminie startu, uświadomiłem na 2 tygodnie przed. Czyli pozostało się tylko wyluzować. To umiem najlepiej.
Respekt i skala trudności ucieleśniła się na wjeździe do Karpacz, gdy Śnieżka ukazuje się wysoko, wysoko nad poziomem drogi.
Kolejnego uświadomienia Bartek, dokonuje na mej osobie wieczorem "na kwaterze" pytając: "A jakie Ty masz przełożenia w tym swoim Octanie?" W punkt nieprawdaż ?
Rano staję więc na starcie z mocnym życzeniem, aby nie znaleźć później w sieci zdjęcia obrazującego jak cały podjazd pokonuję z buta ...
Po stracie jest jednak nieźle. Kontroluję prędkość (o ile się da zważywszy na przełożenia ... ) i oddech. Zasysam kolejne żele, popijam i gawędzę ze współzawodnikami, gdy się da.
Pogoda jest idealna - niezbyt gorąco i właściwie bezwietrznie. Jedz mi się zaskakująco dobrze. Dopiero ostanie kilkanaście metrów poniosło mnie, co widać na zdjęciu poniżej:
Po chwili odsapnięcia, można strzelać pamiątkowe zdjęcie i zjazd. Zaskoczony pozytywnie jestem jaka kultura dwustronna (rowerzyści i piechurzy) panowała na trasie. Nie słyszałem żadnych negatywnych komentarzy, a wręcz doping całkiem często.
Pod Śnieżką mamy chwilę sjesty w oczekiwaniu na wspólny zjazd. Małe piwo, bufet, słońce - wypoczynek idealny. Sam zjazd mocno kontrolowany. Po pierwsze jedziemy grupą, chwilami porwaną na mniejsze, ale trzeba mieć baczenie. Po drugie piesi, którzy kulturalnie trzymają się boków drogi, ale nigdy nie wiadomo ... A po trzecie, co jest wypadkową pierwszego i drugiego - hamulce się gotują i trzeba chłodzić wodą co kilka kilometrów. Za przezorność, która skłoniła mnie do wymiany klocków na metaliczne na dwa dni przez startem, powinienem sobie kupić coś fajnego w podzięce ... ;) Słowem podsumowania - jak mi się uda to w przyszłym roku też spróbuję się zapisać ... :D
Dziś Wisła. Jedziemy wozem ze znajomymi do Góry Kalwarii. Stamtąd busem nad rzekę na wysokości Brzumina. Wisła zawrze robiła na mnie wrażenie potęgi, a po uwagach organizatora co do zachowania bezpieczeństwa, rezerwa urosła do poziomu niepokojącego ;) Poziom wody się podniósł o 40 cm, ale i tak dwa razy odpychane było, gdy trafiliśmy a płycizny na środku rzeki.
Generalnie spływ przyjemny. Rzeka niesie, a chwilami wiatr w plecy napędza dodatkowo. Na wodzie ruch mały, kajaków oprócz naszej grupy zero. Skutery omijały nas z daleka. Popas na przybrzeżnej łasze piachu mogły by trwać do wieczora ;) Czy polecam? Nie wiem. Ja się będę jednak opierał przed ewentualną powtórką ... Respekt nie do końca pozwala mi na pełen relax ;) Zdecydowanie wolę mniejsze rzeki, rzeczki wręcz :)
Wszystkie dzieci na wakacjach, więc idziemy z Żoną na rowery. Ruszamy na pętle przez mosty. Tempo raczej spacerowe. Zaliczamy całą szutrową ścieżkę przy Wiśle. Trwa długi weekend, więc ludzi z Warszawy wymiotło w Polskę - miło :)
W Parku na Moczydle robimy popas w Macu - frytki i lody i shake truskawkowy (bez słomki) ;) W domu okazuje się że tą jazdą przebiłem licznik roczny na 6000 km. Plan obowiązujący natenczas, to 10 tys. do końca roku. Czy to się uda? ... Cały czas mam nadzieję ;)
Od kilkunastu już lat jestem poważnie zainfekowany ostrą cyklozą. Jeżdżę codziennie do roboty, okazjonalnie w weekendy. Mam epizody maratońskie (Mazovia MTB, Bikemaraton) i kilka rowerów. Udzielam się na stronach: www.team29er.pl i www.fatbike.com.pl.
Na bieżąco moje aktywności widać tu: https://www.strava.com/athletes/5079042