Spotkaliśmy się w piątek wieczorem w Świętej Katarzynie. Pomimo długich rozmów nad szkłem, obyło się bez ofiar w ludziach ;) Rano po śniadaniu przestawiliśmy jeden samochód na parking w Nowej Słupi. Wróciliśmy drugim i ruszyliśmy Puszczą Jodłową na Łysicę. W Kakoninie, w karczmie=skansenie zrobiliśmy popas. A ja zagadnąłem Anitę z https://www.facebook.com/cyckinarowerze, która na nowej Orbea Oiz z dwoma kolegami jechała ten sam szlak. Po obiedzi, z nowymi siłami ruszamy dalej. Niestety Łachu (Wahoo Element Bolt) postanowił wyczerpać baterię, więc ślad się kończy na asfalcie pod Łysą Górą. Na zejściu czułem już zmęczenie, stóp, kolan i reszty ;) Jak siedzieliśmy już w aucie to przyszedł deszcz, który zapowiadany był na wcześniejsze godziny. W Świętej Katarzynie jemy rozłąkowy obiad w Smacznej Chatce (polecam - byłem 3 razy, zero zawodu). Dobry dzień, najlepsze Towarzystwo :)
Na start w Warce docieramy autem samotrzeć. Jacek, Michał i Ja. W drodze w trakcie rozmów wychodzi na jaw fakt że spokojnie mogliśmy zerwać się na start dużo wcześniej, bo i tak sen przez tremę był słaby. Tutaj Michał miał zdanie odrębne, który na okoliczność porannego transferu, nocował u Szwagra. A że od ponad roku w domu ma zupełnie nowego potomka, który nie jest zagorzałym fanem snu, to On sam cierpi na deficyty, przykryły stres przedstartowy.
Startujemy o 8:30 żegnani godnie przez burmistrza Warki - jest fame na FB! Pierwsze kilometry trasa prowadzi dość pustymi asfaltami i szybko okazuje się ciężko nam będzie jechać razem, bo nijak nie możemy się zgrać w osiąganej prędkości przelotowej. Dlatego Jacek rusza przodem zostawiając nam plan postojów z jedzeniem "na ciepło". Jedziemy jeszcze chwilę z Michałem razem. Ale w końcu go chyba zdenerwowałem tym swoim niedopasowaniem tempa jazdy, więc mówi" Jedź Ty człowieku swoje! Nie denerwuj mnie i siebie nie męcz!" Umawiamy się na wspólny nocleg w hamakach, gdzieś za Ciechanowem. Ruszam więc swoim tempem. Stresy przedstartowe znikają, głowa się oczyszcza, jest tylko droga. Gładkie asfalty, drogi leśne i polne. Pogoda idealna. Na 40 kilometrze mija mnie dwuosobowy, pociąg relacji Warka Piątek Rano - Warka Sobota (raczej przedpołudnie) w składzie Krystian Jakubek i Cezary Urzyczyn. Z uprzejmości Krystian krzyknął żeby wskakiwał na koło - cud że udało mi się zrobić im zdjęcie. Na 68 kilometrze zbaczam z trasy w poszukiwaniu Maca. Tutaj ujęła mnie postawa jednego z pracujących za płotem Panów, który widząc że nie podążam jak wszyscy przede mną na kładkę nad S7, krzyknął że źle jadę! Drugie śniadanie dobrze robi, a vege-burger z frytkami i colą przyjmuje się elegancko, i koszt dodatkowych 3 km jest akceptowalny. Wracam na trasę, gdzie mijam się z kolejnymi uczestnikami wyścigu. Gdzieś w lesie dochodzę malowniczą, w większości kobiecą grupkę, która z fantazją jechała przy muzyce z głośnika. Nie mam pewności, ale to chyba w tej grupce jechała jedna z najbardziej wytrwałych zawodniczek Mazowieckiego Gravela, która dotarła na metę tuż przed jej zamknięciem. Kibicowałem przed kompem - SZACUN!
Ja docieram na słynne już szutro-strady w Bolimowskim Parku Krajobrazowym. Ich sława jest słuszna, muszę tam jeszcze wrócić :) Na około 30 kilometrów przed Sochaczewem, coś dziwnego zaczyna się dziać z tylną przerzutką. Miota po kasecie łańcuchem według własnego widzimisię. Początkowo niegroźnie, lecz z każdym kolejnym kilometrem jest gorzej. Czy dotrę do Sochaczewa choć? Samodzielna naprawa DI2 jest dla mnie słabo wyobrażalna ... W końcu decyduję się zatrzymać i obejrzeć tę przerzutkę z bliska, pogłaskać, przemówić doń czule. I cud się stał! Naprawiłem! Oczywiście nie głaskaniem czy czułymi słówkami ;) Ona się po prostu, prozaicznie odkręciła. Po dokręceniu jej śruby, wszelkie ekstrawagancje w randomowym (ostatnio ulubione słowo moich nastoletnich dzieci) przerzucaniu biegów ustają. A ja kolejno mijam zawodników, którzy podczas serwisu mnie wyprzedzili.
W Sochaczewie przez chwilę mam nadzieję że spotkam Jacka na pizzy, ale nie trafiłem w wyszukany przez niego lokal, wiec zadowalam się drożdżówką, lodem i piwem bezalkoholowym - to jest ostatnio moja najskuteczniejsza broń na upały! Za Żelazową Wolą trasa przecina na krótko Kampinoski Park Narodowy, czyli właściwie to pierwszy, odczuwalny kontakt z piachem tego dnia. Za Brochowem, na wąskiej drodze przecinającej łąki gaśnie mi licznik. Nie sprawdziłem na starcie poziomu naładowania, więc pewnie nie było 100%. Podpinam powerbanka, chwila nerwowego wyczekiwania, czy aby dotychczasowe 140 km trasy nie uleciało. Na szczęście Wahoo po raz kolejny sobie poradził z recovery, więc uspokojony ruszam dalej. Na drodze wzdłuż wału wiślanego, tuż przed mostem ucinam sobie gadkę z filmowcem Łukaszem Marksem. Rok temu podczas Pomorskiej 500 z podobnej pogaduszki powstał materiał, może kiedyś go pokaże ... Za mostem przejeżdżamy prze Wyszogród. W młodzieńczych czasach, podczas pielgrzymek przechodziłem przez to miasteczko i najdłuższy w Europie most drewniany. W przelocie widać że się pozmieniało od tych kilkudziesięciu już lat. Za Wyszogrodem trasa przecina polnymi drogami plantacje truskawek. Ależ piękny zapach dla kogoś kto lubi truskawki. A ja uwielbiam! ;) W Czerwińsku nad Wisłą jest popas z musem truskawkowym i kurtyną wodną. Super! Uzupełniam wodę, próbuję zmyć z twarzy sól, ale efekt nie powala. Nicto! Ruszam dalej. Doganiam grupkę zawodników, zagadujemy i jedziemy trochę razem. Ale na którymś zjeździe peletonik się nam rozrywa i tylko z Piotrkiem ruszamy szybszym tempem. Do czasu szybszym, bo zaczynają się "piaski na północy" przed którymi kilka tygodni wcześniej, po objeździe pełnej trasy, ostrzegał mnie Bartek - jeden z organizatorów Mazowieckiego Gravela.
W okolicach Płońska zaczyna się zbierać na deszcz. A nawet burzę. Przez chwilę łudzimy się nadzieją że nas ominie, ale nie ominęło. Akurat byliśmy na szybkim asfaltowym odcinku. Po chwili nie było sensu szukać schronienia, bo i tak byliśmy mokrzy. Pierwsza fala wody, która przelała się przez kask, była suto zasolona, więc niemal wypaliło mi oczy. Pewni z kilometr albo i więcej, przeleciałem na kole Piotrka, patrząc tylko małą szparką między powiekami prawego oka. Na szczęście deszcz był intensywny więc szybko mi się oczy przepłukały :D Po burzy zrobiło mi się przyjemniej. Organizm przestudzony, ciuchy powoli przeschły gdy przebijaliśmy się przez kolejne zapiaszczone leśne drogi.
Na odcinkach asfaltowych gadamy sobie z Piotrem o rowerach i planach wyjazdowych na dalszą część roku. Piotr wykorzystuje Mazowieckiego Gravela, żeby przetestować sprzęt na urlop w Alpach. Na przedmieściach Ciechanowa dostaję elektryzującego smsa od Jacka, że na rynku jest popas z zupą gulaszową i kawą. Takiej motywacji ulegam zawsze ;) W Ciechanowie przy zupie i kanapkach i kawie, pozwalam sobie na dłuższy postój. Jacek i nowopoznanym kolegą Michałem, są już wypoczęci. Ubierają się trochę i ruszają dalej. Ja kontaktuję się z Michałem, ale on jest jeszcze daleko niestety. Ze wspólnego noclegu w hamakach nic nie wyjdzie, więc też ruszam. Zbliża się zmrok. Łąki za zamkiem nad rzeką toną we mgle. Malowniczo to się prezentuje.
W Różanie na 300 kilometrze, do 1:00 można zjeść kebaba. I tam właśnie mam się spotkać z Jackiem. Słońce powoli zachodzi, ale jak to w czerwcu nie do końca. Na północnym-zachodzie utrzymuje się jasna łuna. Kebab zamawiam około północy, wersję XL w cienkim palacku i litrową colę. Butelkę udaje mi się osuszyć do końca, ale 5 centymetrów bieżących kebaba odkładam do kieszonki na śniadanie. O 1:00 opuszczamy bar i ruszamy w ciemną noc. Pomimo założonej wiatrówki, na zjeździe pod most, tak mnie telepie z zimna, że zaczyna się bać upadku. Na szczęście za chwilę, po podjeździe na most Narwią już się rozgrzewam.
Mój plan na dalszą część wyścigu, zakładał że znajdę jakiś przyjemny kawałek suchego sosnowego lasu, rozwieszę hamak i prześpię sobie 4 lub 5 godzin. Ale po jedzeniu w ogóle nie czułem senności. Wymarzonego miejsca nie mogłem wypatrzyć, a jazda w trzyosobowej grupie szła sprawnie. Więc plan na spanie w hamaku, ewoluował do drzemki na słoneczku po śniadaniu pod drzewkiem.
Świt zastaje nas w okolicy Broka, gdzie po przekroczeniu mostu na Wiśle zaczynamy doganiać kilku zawodników, z którymi będziemy się tasować już mety. Na śniadanie zatrzymujemy się pod sklepem, gdzie stał zaparkowany rower, jednego z zawodników. Po drożdżówce, bananach i resztce kebaba, ruszamy dalej. Michał nas urywa na asfaltowej drodze. Zaczynamy z Jackiem czuć znużenie ...
Za Liwem przeprawiamy się przez bród. Gdyby to nie był wyścig, to chętnie bym się w tej rzeczce przemył. Ale nicto. Mozolnie wracamy do przebijania się przez piaski Mazowsza. Już dano minęliśmy północną część trasy, nawet można by powiedzieć że kończymy część wschodnią. A piachy nadal są.
Docieramy w końcu do słynnego Jeruzala. Robimy popas. Niestety fani Rancza i Mamrota, wypraszają nas z filmowej ławeczki, na której trzeba mieć pamiątkową fotkę. Od tego miejsca trasę już razem z Jackiem poznaliśmy podczas wiosennych objazdów z organizatorami. Chyba przez to właśnie, to ostanie 100 kilometrów ciągnie się makabrycznie. Dodatkowo, na wiosnę większość z dróg była przyjemnie przejezdna. Teraz przebijamy się przez piach. Za mostem w Górze Kalwarii, do ogólnego zmęczenia dochodzi uczucie palenia stóp. Krótkie wietrzenie i wysypanie piachu, pomaga na chwilę. W końcu docieramy na ostatni odcinek trasy. Za Pilicą mamy już tylko asfalty. Na metę docieramy na 3 minuty przed ulewą. Organizatorzy Bartek, Marcin i Tomek witają nas godnie wyścigowym piwem. Mówią też coś o doskonałym czasie, w jakim ukończyliśmy Mazowieckiego Gravela, ale to akurat dociera do mnie po kilku godzinach ;) Gdyby nie towarzystwo Jacka, pewnie nie przyszło by mi do głowy jechać bez spania. A i tempo jazdy miał bym dużo niższe. Polecam takiego mocnego kompana na treningi i wyścigi. Łatwiej o dobry wynik :D Finalnie zajmuję 13 miejsce z czasem brutto 31:38:38 ;)
Podsumowanie:
ośmielam się stwierdzić że treningi z inpeaktrainer zdecydowanie mi pomogło. Oczywiście pod koniec cały byłem zużyty, ale "mocy w nogach" nie brakowało.
tyłek oczywiście obity/otarty/odparzony, ale i tak w o wiele lepszym stanie niż rok wcześniej po Pomorskiej 500
niestety lewa dłoń dostała - Zespół Cieśni Nadgarstka. Neurolog, usg i lek. Ma być lepiej, i w zasadzie powoli się poprawia.
odparzone stopy! To nowość u mnie. Ale zwalam to na stare buty. Następnym razem, na pewno założę merino
rower? zero uwag, poza postraszeniem mnie tylną przerzutką ;)
nastawiałem się na spanie, ale nie spałem więc hamak i tarp tylko zwiedzały. W sumie dobrze że licząc na ciepłą noc nie brałem śpiwora, tylko folię nrc.
3 bidony - zdecydowanie dobre rozwiązanie. Wody mi nie zabrakło, nie musiałem specjalnie szukać sklepu
W strefie startowej stajemy z Jackiem, tuż po tym jak Marcin (jeden z organizatorów) kończy komunikat startowy. Ledwie usłyszeliśmy o jakimś niebezpiecznym zjeździe i obietnicy rozprostowania się pod koniec wyścigu na piaszczystym podejściu … No nic – robimy regulaminowego selfiaka i startujemy.
Oczywiście wbrew strategii – żwawo i z kopyta ;). Cała stawka dość naturalnie dzieli się na grupki, podczas przekraczania dość ruchliwej drogi krajowej Góra Kalwaria – Mińsk Mazowiecki. Nasz kilkunasto-osobowy peletonik, chwilami, narzucając ostre tempo przy okazji wdzięcznego przerzucania warkocza, zwyciężczyni klasyfikacji kobiecej Kasia Szlezak.
Na którymś z odcinków szutrowych, Jacek układa się na lemondce i trzymając się „na kole” lecimy 35 km/h. Oczywiście przez chwilkę tylko, gdyż szuter niespodziewanie przeistacza się w piaszczystą leśną i prędkość spada do marszowych 5 km/h ;) Większa część naszej ekipy znajduje ścieżkę wzdłuż drogi, więc przez chwilę zaznajemy ciszy lasu. Na najbliższym odcinku asfaltowym, udaje nam się na szczęście dobić do naszych współtowarzyszy. Dalej trafiamy na znaną ze zdjęć zapowiadających wyścig, drogę z ułożoną z „kocich” łbów. Na szczęście po obu stronach jest twarde pobocze, więc możemy dość szybko lecieć. Docieramy do zapowiadanego szybkiego zjazdu, który kończy się niebezpiecznym wjazdem na drogę asfaltową. Po kilkunastu metrach wracamy do lasu, na drogę z solidnymi piaskownicami. Stawka się rozciąga. Dla mnie nawet bardzo, gdyż poczułem charakterystyczną „miękkość” tylnego koła. Myślę sobie: Na szczęście mam bezdętkę (tubeless), więc pewnie wystarczy dopompować! Niestety nie wystarczyło … Wdrażam plan B, czyli montaż dętki. Podczas wyjmowania koła z widełek, muszę trochę mocniej szarpnąć i po milisekundzie widzę tylną przerzutkę oderwaną od przewodu, a w głowie echo słów kolegi Bartka sprzed dwóch miesięcy: „Ostrożnie! Nie szarp tak, bo urwiesz …” No i urwałem … Ok! Spokojnie, po kolei. Najpierw dętka. Najwyżej będę używał tylko przedniej przerzutki, a to już mi da 2 biegi. Zaworek dość łatwo zdemontowany, dętka założona, koło zamontowane z powrotem. Nawet się zbytnio nie ubabrałem uszczelniaczem :). Teraz przerzutka … Na szczęście nie urwała się nieodwracalnie, tylko właściwie odpięła. Wtykam kabelek i wstrzymując oddech, naciskam na łopatkę manetki. Zaburczało i zmieniło! „To się jeszcze może udać! Jesteśmy uratowani!” Oczywiście nie krzyczałem na głos. Może troszeczkę wewnątrz. Ot taka milisekunda euforii ;) Podczas dojazdu do pierwszego bufetu, udaje mi się nawet kogoś wyprzedzić. Morale delikatnie rośnie. Na punkcie, tankuję moc żelków, ciastek, coli i izotonika, i po dopompowaniu koła do bezpiecznego ciśnienia - ruszam dalej. W tak zwanym międzyczasie, wychodzi słońce i robi się ciepło. A ja, jadąc samotnie, mam czas się porozglądać i napawać okolicznościami przyrody. Niepowtarzalnej! Na kolejnym odcinku asfaltowym, gdy osiągam większą prędkość, wyczuwam dziwne zachowanie roweru. Kapeć?! Nie – koło jest scentrowane. Buja się na boki jak rezus na ziemi. Żeby opona nie ocierała o przednią przerzutkę, muszę przesunąć koło w tył, na co pozwalają poziome haki Koda. Niezwerbalizowane, skandujące w głowie: „To się może udać” oraz „Jesteśmy uratowani” posypało się w pył … Nic to! Na razie daję rady jechać. Na odcinku trasy przecinającym Bagno Całowanie, doganiam dwóch kolegów. Jednym z nich jest Radek, który z kolei dogania mnie przed szutrostardą w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Okazuje się że jesteśmy „internetowymi znajomymi” i przegadując nudniejsze odcinki trasy dotrzemy razem do mety. W którymś momencie, Radek przez chwilę jadąc za mną, z niejakim przerażeniem, zapoznaje się z coraz to gorszym stanem mojego tylnego koła. Jesteśmy właśnie po świetnej zabawie na singlu nad Świdrem, a do końca zastaje około 50 km. Niewesołe rozważania nad niewyraźną najbliższą moją przyszłością puentujemy w końcu zgodnie: „To się może udać …” i kontujemy jazdę. Ja w myślach wizualizuje sobie jednak, jak ostanie 10 km holuję swój rower masakrując stopy w tak cieszących mnie zazwyczaj sztywnością - butach kolarskich.
Na drugim bufecie tankujemy bidony, banany, orzeszki, żelki – słowem WSZYSTKO! I ruszamy dalej. Kolejne kilometry mijają nam na pogawędkach i wsłuchiwaniu się w jęki szprych na dołach i korzeniach. Na 20 kilometrów przed metą, na asfaltowym zakręcie, empirycznie odkrywam znaczną, lecz nie krytyczną jeszcze, utratę ciśnienia powietrza w przednim kole. Gdym jechał sam, to zapewne bym się zatrzymał i dopompował. Ale nie chciałem straszyć Radka i wystawiać na próbę moralną brzmiącą: „Zostawić Go czy towarzyszyć do końca i wskazać rodzinie miejsce gdzie spoczywa …” Gdzieś w lesie mijamy bunkry, a że i bez nich było zajebiście, to teraz jest zajebiście dwójnasób! :D Tuż przed metą, jak te konie czujące bliskość stajni i popasu, wyprzedzamy dwóch zawodników. Ale chyba niestety jechali oni krótki dystans, więc nie poprawiliśmy tym sposobem swoich pozycji na mecie.
Zestaw 9 ćwiczeń po 3 serie z powtórzeniami 12 lub 16 razy. To drugi taki trening, który robię z kalendarza platformy https://www.inpeaktrainer.com/. Poprzedzone do być powinno, krótką rozgrzewką na trenażerze. Alem ją zastąpił jazdą na zewnątrz po śniegu ;) Na koniec było jeszcze 7 ćwiczeń na rozciąganie. Platforma udostępnia filmiki na YT z instruktarzem wykonania. Mozolnie to wszystko idzie, gdy trzeba się przeklikiwać do FAQ i szukać właściwego linku. Dzień po czuję się obolały. Jutro penie będzie apogeum "zakwasów" ...
Plan sobotnie dnia okazuje się być napięty jak guma w majtkach ... W pewnym momencie nawet trening przesunąłem na niedzielę. Ale ostatecznie dostałem zielone światło od rodziny i poszedłem na taras. Początek zgodnie z planem odpalonym na telefonie. Ale coś poszło nie tak i plan się urwał. Na szczęście trening długotrwały, trochę znajomy i nieskomplikowany, więc jakoś czas poszczególnych części udało się dowieść. Z przerwą niestety na zmianę butów na zimowe. Trenażer stoi na tarasie w dość osłoniętym od wiatru miejscu, więc nauczyłem się ubierać lekko. I całość ciała komfort termiczny miała. Z wyjątkiem stóp. Po 1,5 godzinie musiałem wstrzymać liczniki i pójść założyć zimowe buciory. Całe dwie godziny przejechałem na podkaście: https://podcastrowerowy.pl/ - generalnie polecam :)
Przeważnie słonecznie, -5°C, Odczuwalna temperatura -11°C, Wilgotność 51%, Wiatr 5m/s z PłnW - Klimat.app
Postanowiłem wrócić do planu treningowego z platformy https://www.inpeaktrainer.com/. Trzeba wyskoczyć ze 149 pln na miesiąc. Czy to coś da? Nie wiem - robię swoje ;)
Początkowo myślałem o trenażerze, ale Jacek mnie odwiódł, obiecując że nie przekroczę planowanych 75% HR max. I ostatecznie się udało. Z czasem trochę przeciągnąłem ... Ale to chyba najbardziej zaszkodziło chwilowej reakcji z Małżonką ;)
Warunki zimowe, świeży śnieg więc ślisko. Jacek przytulił matkę ziemię 2 razy sam. Natomiast trzeci raz, najbardziej spektakularny, to już moja sprawka. Moje przednie koło złapało lód, a ja upadając, wsadziłem nogę pod tylne koło Jego roweru. Finalnie zrolowało nas obu. W domu mieliśmy już na szczęście blisko, więc bez dokręcania dodatkowych kilometrów ...
Rozległe opady śnieżne, -3°C, Odczuwalna temperatura -3°C, Wilgotność 93%, Wiatr 1m/s z WPłdW - Klimat.app
Bez deszczu Rapha Festive 500 w Polsce chyba by się "nie liczył". Na szczęście wypadało się gdy siedziałem w robocie. Jak już ruszyłem to w powietrzu wisiała wilgoć, która pod koniec jazdy zamieniła się w mgłę. Pomysł na trasę zapożyczyłem ze stravy, jakiegoś kolarza, który dzień wcześnie prze-błąkał się po mieście.
Nie pojechałem dokładnie po jego śladzie, tylko znanymi drogami i DDrami, zrobiłem podobną pętle. Oczywiście gdy przejeżdżałem obok Maca przy Wale Miedzeszyńskim, poczułem delikatne ssanie, ale dużo mniejsze niż wczoraj, więc się nie zatrzymałem. Niejaką pomocą w decyzji, odmowy przyjęcia do organizmu większej ilości cukru, był brak portfela. Na na odpracowanie shake na zmywaku nie miałem dziś czasu ;D. Przejechałem zapoznawczo DDRy i drogi techniczne, wzdłuż Południowej obwodnicy. Ciekawe jak to wygląda, czy też będzie wyglądać na odcinku od Powsińskiej do Ursynowa? Na wysokości Lasu Kabackiego, znowu włączył mi się eksplorator nowych dróg i dość niespodziewanie dla mnie trafiłem do Piaseczna, choć myślałem o Józefosławiu bardziej, nicto!
Pod domem czułem się już zmęczony i senny i pusty. I zadowolony że udało mi się :D Mam małą nadzieję że kiedyś uda mi się zrobić to wyzwanie np. 3 długimi jazdami ;)
PS. Na ostatnim skrzyżowaniu, tuż przed domem, w stojącym na światłach samochodzie, w szyberdachu stał człowiek. Wiadomo - wigilia sylwestra ;) Zabawa! I krzycząc "Ręce do góry!" zachęcał innych. Chyba tak naprawdę byłem jedyną osobą, która mogła go usłyszeć. Więc przez pół skrzyżowania przeleciałem z rękami w górze - w sumie sytuacja zupełnie na miejscu - finiszowałem #Festice500 ! W oddali słyszałem aplauz człowieka z szyberdachu i wnętrza auta :D
Zacząłem od wizyty na Camp4 z papierami półkolonijnymi Najmłodszego i Kolegi Jego. A potem zaczęła się włóczęga ;) W ciągu dnia zgadaliśmy się z Jackiem, że On też ma sprawy do załatwienia, ale na Targówku. Ale "w drodze powrotnej" planuje Gassy, wiec może się spotkamy. Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale faktycznie się spotkaliśmy :D Tuż za mostem w Ciszycy. Chwila gadki i ruszamy. Jacek na południe w poszukiwaniu sklepów (już zaczynał jechać na rezerwie cukrowej) i zaplanowanego dystansu. A ja na północ, do domu ... Ale na wysokości mostu południowego i u mnie zapaliła się rezerwa. Jak wpadłem na pomysł że po drugiej stronie Wisły najszybciej znajdę sklep, nie wiem. Ale gdy w ciemnościach rozświetlone M ukazało się mym oczętom, to już wiedziałem na tory do jakiego celu wiedzie mnie podświadomość ma ;)
Organizm przyjął shake i ciastko ze słonym karmelem z zadowoleniem! Oczywiście od pisa zimnego, klasycznie na skroniach zacisnęło się imadło, ale nicto. Od jedzenia na zewnątrz też komfort termiczny ucierpiał. Nicto! Chwilę potem, po krótkim sprincie się rozgrzałem. Dalej już w miarę standardowo. Może z wyjątkiem podjazdu na Idzikowskiego. O tej porze bardzo przyjemnego, bo samochodów brak. Wyprzedził mnie chyba tylko jeden.
W większości jasne, 2°C, Odczuwalna temperatura -1°C, Wilgotność 82%, Wiatr 3m/s z Płd - Klimat.app
Od kilkunastu już lat jestem poważnie zainfekowany ostrą cyklozą. Jeżdżę codziennie do roboty, okazjonalnie w weekendy. Mam epizody maratońskie (Mazovia MTB, Bikemaraton) i kilka rowerów. Udzielam się na stronach: www.team29er.pl i www.fatbike.com.pl.
Na bieżąco moje aktywności widać tu: https://www.strava.com/athletes/5079042